Tour de Baltic, czyli jak pięciu maturzystów podbiło trasę R10

Pewnego zimowego dnia w szkole, siedząc na matematyce, zaproponowałem Stasiowi i Robalowi pewien pomysł. Już od kilku lat chodziło to za mną. Myślę, że nie przesadzę, jeśli nazwałbym to swoim marzeniem. Przejechanie polskiego wybrzeża Bałtyku rowerem to byłoby nie lada wyzwanie, zwłaszcza dla mnie, który nie jeździ zbyt dużo na dwukołowcu. No ale co, super się spełnia marzenia. Na początku do ekipy dołączył Tomek, trochę później Marcin. Mając wszystko zaplanowane i gotowe, 9 lipca ruszyliśmy na naszą wyprawę.


W 9 dni dotarliśmy od granicy niemieckiej do granicy rosyjskiej. Był to dystans 666 km i zajął nam dokładnie 39 godzin i 2 minuty jazdy. W większości poruszaliśmy się po trasie R10 (międzynarodowy okrężny szlak rowerowy sieci EuroVelo przebiegający dookoła basenu Morza Bałtyckiego).
Cała nasza wyprawa trwała 10 dni (dojazd od pociągu w Świnoujściu do granicy oraz przejazd do Tczewa w drodze powrotnej). W sumie przemierzyliśmy 770 km w 44 godziny i 55 minut

 
Jeździliśmy prawdopodobnie po każdej powierzchni - po pięknych, asfaltowych ścieżkach rowerowych, po drogach, szosach, kostce brukowej, betonowych płytach. Oczywiście nie byłoby tak ciekawie, gdybyśmy mieli jeździć tylko po twardych nawierzchniach. Nie zabrakło szutru, piasku, krótkiego odcinka plaży i chyba najgorszego z tych wszystkich - błota. 

Jeśli chodzi o pogodę - nie była ona zbytnio nadmorska. Pierwsze dwa dni lało. Następnego dnia wichura (30 km od nas przeszła trąba powietrzna). Kolejne doby to trochę deszczu, ale głównie zachmurzenie i czasem pojawiające się słońce. No i ostatniego dnia upał. Kto by się spodziewał, że w ciągu 10 dni tak drastycznie może się zmieniać pogoda. Trzeba jednak szukać plusów - przez ten czas nie doświadczyliśmy burzy. 

Wszystkie noce (oprócz jednej w hostelu) przespaliśmy na polach namiotowych i jesteśmy naprawdę zadowoleni z ich standardu. Cała przygoda nie była przez to tania. Zdecydowaliśmy się nie nocować na dziko, przez co każdego dnia zostawialiśmy 20-30 zł za nocleg. Na większości campingów byliśmy pozytywnie zaskoczeni obsługą. Naprawdę, bardzo mili ludzie. Staraliśmy się unikać pól namiotowych, gdzie imprezy byłyby całą noc (Mielno i Chałupy), więc spokojnie mogliśmy spędzić te noce. Wyzwaniem (dość nużącym) było codzienne składanie i rozkładanie namiotów. Na szczęście po kilku dniach człowiek umie to już zrobić prawie bez myślenia i dość szybko to wychodzi.

Jeśli ktoś by mnie zapytał o wskazówki na taką trasę, pojawiło się w mojej głowie kilka. Na pewno z doświadczenia Tomka należy się upewnić co do wodoodporności swoich sakw. Podczas deszczu, naprawdę, jedyne na co człowiek może liczyć to suche rzeczy w sakwach. Dlatego jest to niezbędne. Jeśli chodzi o nawigację to trzeba się zdecydowanie zaopatrzyć w coś lepszego niż mapa Google. Jak się jedzie autem, idzie pieszo to spełnia ona swoją rolę, ale rowerowej zdecydowanie jeszcze brakuje. Należy też pamiętać o zapoznaniu się z trasą (najlepiej każdego wieczoru) - to też się zdecydowanie przydaje. Nie przejmujcie się kryzysem trzeciego/czwartego dnia, on minie. Nie polecamy też jeść ostrych kebabów podczas takiej wyprawy ;).

Tomek i Stasiu tuż przed wyprawą zaproponowali ciekawy pomysł. Każdy miał sobie załatwić maskotkę (pluszaka) i przez cały wyjazd z nimi jeździliśmy, przyczepionymi do naszych rowerów. Od lewej maskotki moja, Robala, Stasia, Tomka i Marcina. 


Chciałbym podziękować wszystkim obserwującym mojego bloga za regularne czytanie. To naprawdę miłe pisać dla kogoś. Każdego wieczoru w namiocie siadaliśmy i spędzałem ponad godzinę na pisaniu bloga wraz z niezastąpioną pomocą Tomka i Marcina. Było to wyzwanie - trzeba było pokonać zmęczenie i dość dokładnie opisać dzień, przeanalizować trasę. Ale dzięki temu wy wiedzieliście, czy żyjemy, a dla nas to będzie niesamowita pamiątka.

Poprosiłem chłopaków, żeby każdy jakoś według swoich odczuć podsumował naszą wyprawę, dlatego nasze osobiste relacje znajdziecie poniżej. 


Seba (ja, autor bloga):


Tak jak napisałem już na początku, przejechanie tej trasy było od dłuższego czasu moim marzeniem. Rzuciłem się na głęboką wodę - zaproponowałem wspólną wyprawę kolarzom, którzy większość swojego życia poruszają się na rowerze. Już od początku byłem podekscytowany. Po pierwszym naszym spotkaniu organizacyjnym, kiedy omówiliśmy trasę i potrzebne rzeczy, zorientowałem się, że to będzie spory wydatek. Wróciłem do domu i oświadczyłem, że potrzebuje sakwy, espedy, koszulkę kolarską, śpiwór itp. Mój zapał ugasiła mama, która zaproponowała pożyczenia sakw i uznała zbyteczność espedów. I w sumie cieszę się, że jej posłuchałem. Z każdym dniem bliżej wyprawy ekscytowałem się coraz bardziej. Dla mnie to była taka pierwsza, długa wyprawa rowerowa. Zdecydowanie łatwo nie było. Ból nóg, pleców, pośladków (zwłaszcza) podczas pierwszych dni dawał się we znaki. Natomiast jeśli chodzi o pozytywy, ani przez moment nie przeszło mi przez myśl, żeby zrezygnować. Atmosfera naprawdę była super. Wiadomo, przez 10 dni nie da się utrzymać pełnego pokoju, bo każdy z nas ma inny pogląd na różne sprawy, zaczynając od jedzenia, a kończąc na polityce. Ale naprawdę cieszę się, że miałem tak dobrą ekipę. A co mi dała ta wycieczka? Najważniejsze to wspomnienia - one zostaną na długo. Zobaczyłem przepiękne krajobrazy, naprawdę, niektóre ścieżki są położone tak majestatycznie, że trzeba nimi przejechać, żeby zrozumieć ich piękno. Znalazłem dobrą paczkę chłopaków do wyjazdów (wszelkiego rodzaju). Przez 10 dni dobrze jadłem. W końcu w miarę ogarnąłem, gdzie leżą nadmorskie miejscowości. No i przede wszystkim, wspaniale się bawiłem i o to w tym wszystkim chodziło. 


Marcin:


Zapewne niewielu z Was to wie, ale byłem piątym (ostatnim) członkiem naszej ekipy rowerowej. Seba i Stasiu zaproponowali mi to kiedyś na siatkówce. Ten wyjazd miał być dla mnie ciekawą przygodą, ale i odpoczynkiem. Bardzo długo na niego czekałem i mogę powiedzieć, że się nie zawiodłem. Co prawda w Poznaniu mówili, że będziemy jeździć koło 60 km na dzień, będziemy grać dużo w siatę i pływać w morzu codziennie. Nie do końca wyszło. Warto jednak dodać, że najmniej jeżdżę na rowerze z naszej piątki i choć było to widać, starałem się nie być kulą u nogi. Na szczęście wszyscy o tym wiedzieli, więc nie było problemu, żeby trochę wolniej jechać. Jednak z pełną świadomością mogę stwierdzić, że bardzo dużo wyniosłem z naszej „przejażdżki”. Oprócz poznania części Polski, oglądania pięknych krajobrazów i bardzo dobrych wspomnień, nauczyłem się też kilku rzeczy np. wiem dużo więcej o rowerach i wiem, że Seba nie powinien być nawigatorem. Razem nauczyliśmy się pracy w grupie i dobrego planowania. Poznałem też bliżej moich kumpli i to jak radzą (albo nie radzą) sobie w trudnych momentach. Uważam, że dobrze sobie poradziliśmy z wieloma problemami i przy tym nie zapominaliśmy o dobrej zabawie. Wielu ludzi mówiło mi, że nie dam rady i szybciej wrócę do domu, ale jakoś udało mi się. Z pozytywnych skutków mogę dodać, że dzięki tym 10 dniom chyba polubiłem jazdę na rowerze i prawdopodobnie zacznę częściej na nim jeździć. Ponadto kilkudniowy wysiłek  przypomniał mi, jak miło jest się męczyć i możliwe, że zmienię trochę swój styl życia na bardziej sportowy  Jakby ktoś się zastanawiał nad podobną wyprawą to bardzo zachęcam, zresztą myślę, że to nie ostanie słowo z naszej strony.


Tomek:


Na wyprawie rowerowej z sakwami i całym bagażem byłem wcześniej nie raz. Nigdy jednak nie jechałem z kumplami, zamierzając spać pod namiotem przez prawie dwa tygodnie. Całego wyjazdu się bałem, cały czas miałem wrażenie, że czegoś zapomnę i skreśli mnie to już w pierwszych dniach, na szczęście jednak nic takiego nie miało miejsca i bez większych problemów technicznych dojechałem do końca. Bałem się również, że zabraknie mi motywacji do jazdy i będę się zmuszał, żeby jechać, ale do takiej sytuacji również nie doszło. Fakt, że nie było między nami w zasadzie żadnych kłótni i czuliśmy się swobodnie w swoim towarzystwie, mimo różnych charakterów, sprawił, że cała wycieczka była czystą przyjemnością. Jedynym małym problemem były odbite dłonie, pośladki i stopy od siedzenia tylu godzin dziennie na rowerze. Prawdziwe zmęczenie poczułem dopiero po powrocie do domu, położyłem się spać i spałem jak kamień. Przed tym jednak wziąłem ciepłą kąpiel, której chyba nigdy wcześniej tak nie oczekiwałem. Ostatecznie wyjazd uważam za udany bardziej niż to sobie wyobrażałem. Prawda, nie zawsze wybierałem ścieżki łatwe czy nawet optymalne, ale bez przygód byłoby nudno. Dla wszystkich którzy zamierzają w takiej wyprawie wziąć udział mam radę: sprawdźcie, czy wasze sakwy są na pewno wodoodporne, bo suszenie wszystkich ubrań podczas deszczu zdecydowanie nie jest łatwe.


Robal:


Zacznę od tego, że dla mnie ten wyjazd był w zasadzie kompletnie na wariackich papierach. Pomimo tego, że byłem w "ekipie założycielskiej", to swoim zwyczajem wcześniej niż tydzień przed wyjazdem, nic nie załatwiłem (zupełnie nie patrząc na to, że dopiero dwa dni przed wyjazdem wracam z obozu). Większość sprzętu (w tym pożyczony rower czy sakwy) odebrałem lub dokupiłem w przededniu "dnia D". O dziwo wszystko zagrało i prawda jest taka, że to zasługa moich kompanów, którzy dograli wszystkie szczegóły (tak wiem, wychodzę na pasożyta i ten obraz daleki od prawdy nie jest). Wyprawa ta nie była dla mnie jakimś szczególnym wyzwaniem fizycznym... Znaczy wiadomo, po 60 km (przyp. tłum. 90 km) każdego dnia, czułem zmęczenie, a dzień po powrocie mięśnie wyraźnie upomniały się o (skądinąd zasłużony) odpoczynek, ale nie było momentów, w których czułem, że umieram. Ale kto nie ma w nogach ten ma w głowie. Zaprawdę trudno, wyznaczoną sobie samemu rolę kompanijnego błazna (szukałem po prostu bardziej wysublimowanych określeń na "utrzymywać dobry humor"), odgrywać, gdy po raz trzeci dociera się do połowy trasy, a zapowiedziane przez pogodę bezchmurne niebo, chlasta nieubłaganie burzowym batem. Poza tym gdzieś z tyłu głowy wciąż plątała się obawa, iż kontuzja niczym sędzia na zawodach zdejmie mnie z trasy przedwcześnie lub zrobi to reszta załogi zmęczona moim trudnym charakterem (no sorry, mam a...). Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło i szczęśliwie dotarliśmy do celu. W zasadzie powinienem teraz powiedzieć, że to była moja "wyprawa życia" albo coś równie patetyczno-pompatycznego, lecz nie zrobię tego, bo mam po prostu nadzieję, że tak nie będzie. Dla mnie był to trochę taki rytuał przejścia w dorosłość, zamknięcie jakiegoś rozdziału i zarazem otwarcie nowego, w którym plebiscyt na "przygodę życia" (pomimo podniesienia tym wyjazdem poprzeczki) jest nadal kwestią otwartą. Myślę, że najlepiej podsumują to słowa Winstona Churchilla: "To nie jest koniec, to nawet nie jest początek końca. To dopiero koniec początku".


Staś:


Może nasza droga nie wiodła ugorem, może też nie była drogą przez Alpy z państwa Vichy, może nie było epickiego zakończenia i fanfar na mecie. Szczerze mówiąc, nie do końca wiem, gdzie jest ten koniec. 
Czy to tam gdzie kraj ma granice? Czy na progu dworca w Tczewie? Czy w domu przy Fabrycznej? 
Analogicznie mogę zapytać, gdzie się rozpoczęła i chyba warto to ustalić w pierwszej kolejności.
Otóż początek datuje na pojawienie się zalążka idei w głowie Sebastiana, od marzenia, które w wymiarze makro nie zmieniło biegu historii, nie dało efektu motyla, nie wróciło świata sprzed pandemii, ale jakby spojrzeć na nasz świat w wymiarze mikro, na każdego z osobna to chyba śmiało mogę przyjąć, że wszystkie z tych punktów zostały osiągnięte w szalonym pomyśle dziewiętnastolatka. 
Marzenie ewoluowało, przeniosło się na papier, dostało kształtów, barw, charakteru. Wtedy przeobraziło się w drogę, tudzież wyprawę, o roboczej nazwie Tour de Baltic, chociaż ten moment jest płynny i nieuchwytny.
Pozostał tydzień do D-day, nastąpiło przebudzenie z letargu i chocholego tańca, akcja mobilizacja, ostatnie zakupy, dokręcanie śrubek oraz kompletowanie zestawów naprawczych. 
I wreszcie pociąg relacji Poznań-Świnoujście podjeżdża na peron, rowery już upchnięte, grupa pięciu pożegnana z Mamusiami. 

Para - buch!
Koła - w ruch!
Najpierw -- powoli -- jak żółw -- ociężale,
Ruszyła -- maszyna -- po szynach -- ospale

Przejdę tutaj do pierwszej osoby narratora, z którą łatwiej mi się utożsamić.
Może droga R10, którą rozpocząłem w Świnoujściu, a zakończyłem w Piaskach, była tylko ścieżką rowerową, a może wręcz przeciwnie. Dziesięć dni spędzonych w ścisłej komunie w rytm słów refrenu piosenki „chłopacy”, nauczyło mnie kooperacji, jak i również asertywności. Stwierdzenie, że była wręcz metafizyczna, byłoby zbytnio nacechowane patosem, ale niech stracę, dla mnie było to zdecydowanie więcej niż nauka nowych umiejętności, blisko 800 km w nogach, czy ranking kebabów Pomorza. 
Było to coś, co zapamiętam na długo, silne znamię odciśnięte na duszy oraz silne więzi przyjaźni. 
I to chyba bym uznał za niezdefiniowany koniec wyprawy, która będzie trwać, póki myśli i nabyte wrażliwości będą nam towarzyszyć.
Wszystko spięte klamrą - droga rozpoczęta i skończona na idei, alfa i omega.
Szalom


Kończąc ten wyjazd, życzyliśmy sobie, żeby ktoś z nas jeszcze kiedyś wpadł na taki szalony pomysł. Następne trasy stoją dla nas otworem, a rowerów zdecydowanie nie porzucamy!

Po więcej szczegółów zapraszam na bloga, w którym obszernie opisałem naszą podróż:

Komentarze